top of page
DSC04583.jpeg
Zdjęcie autoraPaweł Wawrzosek

Nie zwiedzaj Lake Hawea Jak Większość Turystów! [Szlak do Pakituhi Hut]

Zaktualizowano: 6 maj


Schronisko Pakituhi Hut na trawiastych zboczach ze zaśnieżonymi szczytami Grandview Ridge w oddali
Schronisko Pakituhi Hut

W tym artykule chciałbym polecić wam alternatywny dla szlaku Isthmus Peak Track, sposób na zobaczenie położonego nieopodal Wanaki pięknego jeziora Lake Hawea. Jeżeli lubicie ścieżki o małym natężeniu ruchu turystycznego, niemniej oferujące super widoki, poniżej opisany odcinek Breast Hill Track z pewnością przypadnie wam do gustu. Na prawie całej długości szlaku doświadczycie w samotności pięknych widoków, m.in. na panoramę Lake Hawea i majestatyczne szczyty Alp Południowych. Ten podbijający pracę serca, jednodniowy trekking górski możecie również zmienić w dwudniową wyprawę z noclegiem w malowniczo położonym schronisku Pakituhi Hut.





1. Podstawowej informacje o szlaku z Lake Hawea do Pakituhi Hut.

🕒 Czas przejścia

Ok. 3-4 godziny do schroniska i 2-3 godziny na powrót.

📏 Dystans

Około 4,5 km w jedną stronę.

↕️ Różnica wysokości

944 m między najniższym i najwyższym punktem szlaku.

🧰 Utrzymanie szlaku

Szlak w dobrym stanie. Oznakowanie szlaku bardzo dobre.

💪 Poziom trudności

Wymagający szlak z niemal ciągłym podejściem pod górę.




2. Jaką porą roku wybrać się do Pakituhi Hut?


Wszystkie pory roku poza zimą i wczesną wiosną będą optymalne. Zimą szlak może być zasypany śniegiem, a w związku z położeniem na stromych zboczach, jest możliwość wystąpienia zagrożenia lawinowego. Dodatkowo niskie temperatury w połączeniu z opadami mogą znacznie oblodzić szlak, co sprawi, że przejście może okazać się bardzo niebezpieczne.



Przed wyjściem w góry odwiedź/zadzwoń do biura DOC w Wanace – Tititea / Mount Aspiring National Park Visitor Centre, aby zapytać o warunki panujące na szlaku.





3. Jak wygląda nocleg w Pakituhi Hut?


Oto najważniejsze informacje dotyczące noclegu w Pakutuhi Hut:


​🛏️ Warunki – Przyjemne miejsce z ładnym widokiem. W środku znajduje się wielkie piętrowe łóżko dla 8 osób z materacami i część kuchenno-socjalna, sprzęt do gotowania oraz śpiwory trzeba przynieść ze sobą.



​💰 Koszt i rezerwacja – 10 NZD/osoba/noc, brak wymogu rezerwacji – kto pierwszy ten lepszy. Dokładne i aktualne informacje na stronie schroniska.





🚰 Dostęp do wody – Na zewnątrz ulokowany jest zlew i kran z wodą deszczową.



🚾 ​Toaleta – Przy schronisku.



ℹ️ Dodatkowe informacje – W sezonie letnim/wczesno-jesiennym chata bywa przepełniona osobami wędrującymi wzdłuż szlaku Te Araroa, na wypadek przymusu spania na podłodze, dobrze zabrać ze sobą karimatę.





4. Mapa topograficzna okolic Lake Hawea i ślad GPX szlaku.


🗺 Tutaj znajdziesz bardzo dobrej jakości mapę topograficzną online (możliwość wydrukowania).





5. Jak dojechać do szlaku?


🚗 Dojazd na miejsce parkingowe położone 350 m od początku szlaku prowadzi z miejscowości Hawea po dobrej jakości szutrowej drodze. Samochody osobowe i campery nie powinny mieć żadnych problemów z przejazdem.



📍 Lokalizacja początku szlaku.


6. Jak zadbać o bezpieczeństwo?


☎️ W związku z brakiem zasięgu sieci komórkowej na szlaku, zaleca się zabranie ze sobą urządzenia typu Garmin Inreach lub Iphone z funkcją „Emergency SOS via satellite” (dostępna od modelu iPhone 14). Umożliwiają one kontakt ze służbami ratowniczymi za pomocą satelity.



🩺 Będąc w Nowej Zelandii na wakacjach, nie zapomnij o zakupie dobrego ubezpieczenia, które pokryje np. ewentualne koszty leczenia i ewakuacji przez służby ratownicze.



💊 Zabierz ze sobą podstawową apteczkę na wypadek mniejszych i większych kontuzji – przeczytaj o tym co warto spakować do plecaka na stronie lokalnej organizacji górskiej.





⚠️ Przed wyjściem na szlak, gdzie nie ma zasięgu sieci komórkowej, który jest eksponowany, mało uczęszczany, którym będziesz przemierzał kilka dni lub na którym będziesz sam, warto zostawić wypełniony plan wycieczki zaufanej osobie.



7. Dodatkowe informacje o szlaku.




📚 Informacje o szlakach Breast Hill Track i Timaru River Track (droga do schroniska prowadzi przez obydwa te szlaki).




8. Relacja z przejścia szlaku z Lake Hawea do Pakituhi Hut.


Wstęp


Trekking do Pakituhi Hut rozpoczynam przy szutrowej drodze Timaru Creek Road, biegnącej wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Lake Hawea. Pogoda jest wyśmienita, na niebie kilka ledwo widocznych chmurek, a słońce od rana rozgrzewa szlak – w nocy temperatura była przymrozkowa. Teraz jest na tyle przyjemnie, że zakładam na siebie jedynie koszulkę z długim rękawem i spodenki. Co prawda mamy nadal zimę i w cieniu hula chłód, ale liczę na szybkie zgrzanie, które zapewni odpowiedni komfort. A liczyć na to mogę, bo już podjeżdżając na parking, mogłem zaobserwować stromą sekcję szlaku rozpoczynającą dzisiejszą przygodę.



Mocny start


Z poziomu Lake Hawea ruszam chwilę przed godziną 11.00. Wita mnie całkiem duży żleb pocięty na całej długości zygzakiem szlaku. Na odcinku niespełna pół kilometra przewyższenie wynosi 300 m. Po 15 minutach marszu już się ze mnie leje. Podejście jest fizycznie wymagające, szczególnie z załadowanym po kokardę dużym plecakiem. Szybko przychodzi lekka zadyszka i palenie w nogach. Przystaję na kilka minut, żeby złapać oddech i kiedy ruszam dalej, nie mam już potrzeby stopowania aż do przełączki na samej górze. Większość ścieżki jest zamrożona, ale nie śliska, idzie się super.





Dalej pomarańczowe pałąki komunikują mi skręt ścieżki na lewo, ale ja wspinam się szybciutko na małą turnię po prawej stronie, aby przyjrzeć się widocznej stąd osadzie Lake Hawea. Po wróceniu na szlak droga staje się jeszcze bardziej stroma i lekko eksponowana, choć na krótko. Podchodzę zboczem do początku grani ciągnącej się prawie że do samej chaty. Idąc, muszę co chwila wspomagać się rękoma. Niedługo wychodzę na grzbiet obrośnięty trawami tussock, które są tak bardzo charakterystyczne dla gór Central Otago. Podążam ścieżką biegnącą między małymi turniami.



Spotkanie z wełną


Nie idę grzbietem długo, kiedy spotykam duże stado owiec. Niektóre przyglądają mi się z przekrzywioną głową, jakby nie wierzyły, że ktoś je odwiedza. I nagle pierzchają w dół. Widocznie przekroczyłem jakąś niewidzialną granicę odległości, przy której czują się bezpiecznie. Lecą na łeb na szyję, słychać tylko tupot i osuwające się pod nimi kamienne zbocze, szumiące niemal jak strumień górski. Kilku osobników udaje mi się zaskoczyć. Zachodzę je przypadkowo od tyłu, kiedy te kilka metrów ode mnie, liżą jakąś smaczną skałę. Tak tym zajęte, że dopiero po kilku moich gwizdnięciach spostrzegają z przerażeniem przedstawiciela obcej rasy.



Przerwa z widokami


Nadchodzi pora na lunch na jednej z turni, która zapewnia słońce i widoki. Poniżej po jednej stronie suną równolegle niższe grzbiety, oddzielone dolinami, w których górnych partiach rosną „oazy” wyższej zielonej roślinności. W dole szum strumieni. Po drugiej stronie Lake Hawea widzę Isthmus Peak, na którym byłem jeszcze wczoraj. W oddali to chyba Pisa Range pokryty śniegiem i zachęcający narciarzy białymi stokami. A na wprost wśród wysokich szczytów świecących bielą, czy to nie Mt. Aspiring, zwany Matterhornem południa? No nie wiem, trudno się rozeznać w tych wszystkich górach, będę sprawdzał na mapie w domu. Odzywający się głośno żołądek napełniam awokado i chlebem. Nas deser wchodzi jeszcze kilka ulubionych ciasteczek. Wszystko zapijam wodą z bukłaka i nieco ociężały, kontynuuję podróż do góry.



Skalna Kraina


Kolejne 15 min to przeprawa przez kupy owczych bobków, są wszędzie. Towarzyszą mi koniki polne, czy inne krewne tychże, skacząc między trawami i cykając w słońcu. Cóż za dziwne odgłosy o tej porze roku. Kończą się bobki, ale długo nie mogę się tym cieszyć, bo zaraz zaczyna się błoto. Nie idzie się po tym przyjemnie. Na szczęście nie trwa to wiecznie. Kiedy przychodzi kolej na trawers po bardzo już skalnym i poszarpanym odcinku, do czynienia mam przede wszystkim z kamieniami i zamarzniętą ziemią. Ta część jest najpiękniejsza. Skały i turnie nadają charakterku. To nazywam prawdziwymi górami, a nie jakieś trawy! One muszą straszyć, chociaż lekko, inaczej nie mają siły przyciągania. Oto kwintesencja tego, co kocham w Otago. Zaraz do głowy przychodzą mi myśli o brodatych przybyszach, którzy kiedyś w tych częściach Aotearoa szukali złota i przygody.


Czuję na skórze to palące nowozelandzkie słońce, chyba niedokładnie wysmarowałem się filtrem.Najważniejsze, że czapka i okulary są na swoim miejscu, bez nich lepiej nie ruszać się nigdzie w tym kraju. Po mojej prawej stronie przepastna dolina, którą planuję jutro wracać do samochodu. Stromizny do niej schodzące przyprawiają serce o szybszy puls. Na sam widok różnicy wysokości zaczynają boleć mnie kolana. Jednak ta droga wydaje się łatwiejsza niż powrót po własnych śladach, przynajmniej na mapie.


W międzyczasie przechodzę przez ogrodzenie po przeznaczonym do tego drewnianym stopniu i wychodzę z Hawea Conservation Area, co oznajmia mi tabliczka. Nie zmienia to wiele, jednak tu obserwuję, że zbliżają się szczyty, których nic w okolicy nie przewyższa. Czyżby chata była już tuż tuż? Studia mapy na to wskazują, a zaraz również strzałka kierująca do mojego miejsca noclegu.



Ślizgawica


Do tej pory śnieg obecny był jedynie na zboczach, a ja po nich chodzić nie musiałem, więc nie sprawiały problemów. Trudności jednak mnie nie ominą, ponieważ szlak skręca na prawo, gdzie wchodzi właśnie w zbocze. Choć śniegu nie jest dużo, szlak to istne lodowisko. Nie da się po tym iść bez raków, Vibram tu nie zadziała. Dlatego idę bokiem szlaku, gdzie twardy śnieg pozwala na wykopywanie stopni, po których przechodzę wolno. Całkiem szybko wychodzę znowu do góry, gdzie znajduję dwa drogowskazy. Jeden prowadzi na pokryty w większości śniegiem Breast Hill, drugi zaprasza do chaty. Mimo że szedłem z zamiarem dotarcia do chaty okrężną drogą, przez Breast Hill właśnie, z uwagi na śnieg i doświadczenia na ślizgawce, postanawiam skończyć dzisiejsze chodzenie wcześniej.



Czas na relaks


Do chaty schodzę po niezwykle błotnistym zboczu, którego nachylenie jest nikłe, ale wystarczające, abym się poślizgnął i opaskudził. W ciągu kilku minut jestem u celu. Chata stoi wśród żółto-zielonych traw z widokiem na Breast Hill i białe góry w oddali. Rozpakowuję się i odświeżam w lodowatej wodzie z ogromnego zbiornika na deszczówkę stojącego obok chatki. Umycie głowy niemal mrozi mi mózg, ale warto. Grzeję się na ławeczce przed chatką przez dłuższy moment. Nie jestem jakoś bardzo zmęczony, w końcu od początku wędrówki minęło jedynie ledwo ponad trzy godziny i to po wliczeniu przerwy obiadowej. Mam czas na pisanie, czytanie i rozmyślania. Zanim się do tego zabiorę, przeprowadzam jeszcze odgórny rekonesans trasy jutrzejszego zejścia – źle nie wygląda. Oby pogoda dopisała. Dla urozmaicenia dnia wchodzę jeszcze przez nieuwagę w kolczasty krzak, który w innych częściach kraju potrafi porastać gęsto zbocza, uniemożliwiając przejście.


Słońce powoli zachodzi i do chaty gdzie przeprowadziłem się z ławeczki, wkrada się chłód. Szybka akcja, przebieram się w ciepłe ubrania. Dodatkowo parzę termos pełen aromatycznej herbaty z odrobiną rozgrzewającego rumu, jaki zawsze noszę za sobą w piersiówce. Od razu lepiej!



Życie w schronisku


Po zachodzie słońca przychodzi czas na kolację. W świetle ledowej lampki zaczynam przygotowywać pięciogwiazdkowe danie. Na zimną wodę wrzucam wysuszony ryż, cebulkę i zieloną fasolę z miętą. Całość doprawiam kostką bulionową i doprowadzam do wrzenia. Z pomidorem w ręku konsumuję tą wielką porcję, leżąc na pryczy i czytając książkę. Mam wrażenie, że troszkę się przejadłem.


Ni stąd ni zowąd, słyszę ruch na drewnianym tarasie chatki. Jest już całkowicie ciemno, serce przyspiesza. Wyglądam na zewnątrz i widzę przez ułamek sekundy uciekające zwierzę, przypominające oposa. Później słyszę jak psoci na zewnątrz jeszcze kilkukrotnie. Ja już jednak uspokojony kładę się spać.


W nocy, zamiast marznąć, pocę się, co zmusza mnie do zrzucenia z siebie warstwy ubrań. Jednak trochę tych warstw na sobie mam: wełniana czapka, kurtka puchowa, polar, koszulka z długimi rękawami z merynosa, kalesony z merynosa, grube ciepłe dresu i dwie pary skarpet, w tym jednewełniane. A całość dopełniona śpiworem na ujemne temperatury.



Pobudka


Rano o godzinie siódmej budzi mnie alarm w telefonie. Patrzę za okno, ledwo świta, wyłączam przeszkadzajkę i wracam do czeluści śpiwora. Za 10 minut już jednak wstaję, gdyż zrobiło się znacznie jaśniej. Oglądam wschód słońca. Kiedy już napatrzyłem się na kolorowe chmury, a słońce zdążyło mnie oślepić, wrzucam w siebie owsiankę i herbatę. Niestety w trakcie gotowania przypalam metalowy kubek i muszę poszorować go trochę, zanim schodzi cała przypalenizna.


Na zewnątrz wietrznie i przybywa chmur, ale grzewcze promienie słońca nadal przebijają się, zapewniając mi relatywne ciepło. Przynajmniej dopóki nie zawieje mocniejszy wiatr. Jeszcze nierozgrzany, zakładam na koszulkę cienką puchóweczkę, a na głowę wełnianą czapkę i wychodzę na szlak.


Wstęp zabroniony


Ziemia znowu zamarznięta, chociaż częścią ścieżki płynie strumyk. Spotykam jakieś dwa większe płaty śniegu, ale nie są one problematyczne. Widzę już bramę, która znaczy drogę w dół do doliny, którą planuję wrócić. Ale co to? Na bramie wisi tabliczka z informacją, że wstęp wzbroniony. Kilka metrów za bramą natomiast kolejna, strasząca ryzykantów, że jeżeli zostaną złapani, muszą być przygotowani na powrót pod górę.


Jestem trochę zawiedziony, przecież na mapie oznaczono drogę jako szlak. Co prawda widoków specjalnych chyba nie tracę, ale kolana by podziękowały. Zawracam więc do chaty, pół godziny stracone. Przy chacie zaskakuję zająca czy innego królika. Wyskakuje z trawy tuż przede mną jak rakieta i pędzi byle dalej.



Zejście


Spokojnie wracam zalodzonym zboczem. Za chwilę czeka mnie strome zejście. Podchodzenie było łatwe, ale powrót w dół jest znacznie bardziej wymagający. Przynajmniej początek, który jest chwilami oblodzony. Idę bardzo wolno i uważnie. Szczęśliwie nie trwa to długo i wychodzę na ścieżkę usianą drobnymi kamykami, które “trzymają” przez to, że wszystko związane jest mrozem.


Bardzo szybki przystanek na banana oraz kilka ciastek i rychło ruszam dalej. Wiatr nieprzyjemnie smaga mnie po twarzy. Idąc w dół, nie ma już odkrywania krajobrazu krok za krokiem, tu zaczyna się z wszystkim na dłoni i powoli się to gubi wraz z wysokością.


Dochodzę do płochliwych owiec i wszystkie znowu uciekają, tworząc kamienną lawinę na zboczu. No nie, nie wszystkie, jedna stoi niewzruszona całkiem blisko. Może rozpoznała mnie ze wczoraj. Razem z owcami zaczynają się problemy, bo ścieżka w dół jest bardzo błotnista, kilkukrotnie tracę równowagę, ale bez przewrotki. I znowu trzeba zwolnić.


Patrząc w kierunku Lake Hawea widzę, że na przełęczy u początku żlebu stoi kilkanaście osób w kolorowych ubraniach. Kiedy przymierzam się do zejścia z grani, oni zaczynają schodzić. Tu jest znowu ekspozycja, a błoto nie uspokaja. Niezbyt jest czego się chwycić. Posuwam się przed siebie, trzymając punkt ciężkości przy ziemi.


Nareszcie znacznie lepszym szlakiem, podążam w dół żlebu zygzakowizną i tuż po południu jestem nad brzegiem Lake Hawea. Dwie godziny zejścia to niedużo. Całą 10-kilometrową trasę góra-dół mogłem spokojnie przejść jednego dnia. Niemniej niezbyt spieszna wędrówka ma swoje zalety, mniej sportowo, bardziej relaksacyjnie.

Powiązane posty

Zobacz wszystkie

Comments


Pełny inspiracji i informacji, które pomogą Ci w przygotowaniach do wymarzonej podróży.

Newsletter Podróży Bez Sygnału!

 
bottom of page